NINOWA MIESZANKA FIRMOWA
Jestem potwornie zalatana. Z tysiąca powodów. Na nic
nie mam czasu. A listów ciągle przybywa. Nie mam innej rady, tylko zacząć
odpowiadać grupowo. Dlatego, dzisiaj pierwsze trzy responsy zlecam mojej
klawiaturze.
List pierwszy jest od p. Mariusza G. z Toronto: Bardzo
lubię oglądać w TV te pseudo sądy, prowadzone przez
"Judge Judy" czy "Judge Joe Brown". Poruszane sprawy są
czasami bardzo hecne. Ja wiem, że są to aktorzy, wygłaszający
swoje kwestie, bo chyba nikt w prawdziwym życiu nie prałby takich
brudów publicznie. Ale publiczność jest chyba prawdziwa. Jestem
truckerem na trasie Ontario - Kalifornia. Często miewam tam dłuższe
przestoje. Chętnie bym taki spektakl zaliczył. Czy Pani nie wie
czasem gdzie i do kogo trzeba się zwrócić, ażeby dostać (kupić)
bilet?
Wiem. Ale naprzód muszę Pana wyprowadzić z błędu.
Pan się bardzo myli! Te sądy nie są żadnym ”picem na wodę”.
Także wspomniani sędziowie i występujące w tych procesach
strony, nie są aktorami! Są to absolutne autentyki. Może i
denne, ale jak najbardziej prawdziwe. Sędziowie Judith Scheindlin i
Joseph Brown (oraz inni), są prawdziwymi, z krwi i kości, amerykańskimi
prawnikami, którzy sędziują w tak zwanych ”pyskówkach”. I
tylko tym różnią się od zwykłego sądu, że
rozprawa odbywa się na oczach milionów widzów TV i sąd ma swą
siedzibę w jednym z budynków, na terenie studio Paramount Pictures Co.
(5555 Melrose Avenue, Hollywood). Tam też, za biletem, dopuszczana jest
publiczność. Zapewniam Pana, że ten sąd jest jak
najbardziej prawdziwy i feruje legalne, obowiązujące w Kalifornii
wyroki. Pana uwaga o praniu brudów jest słuszna, ale nie powinna nikogo
dziwić. Czyżby Pan zapomniał, na jakim kontynencie my obecnie
żyjemy? Wszak to kontynent blichtru. I komfortowego prymitywu! Toteż
gros tych prymitywnych, procesujących się Amerykanów, bez
chwili zastanowienia, skoczyłoby do Niagara Falls, lub dałoby się
poćwiartować, ażeby tylko dostać się przed oblicze
tej sławnej dwójki. Aby tylko ich sprawa, właśnie w ich sądzie
weszła na wokandę. Rozgłos murowany. I tych piętnaście
minut sławy, które każdemu (w/g Andy Warhola) w tym życiu się
należą. Na głowie by stanęli ażeby tylko dano im
szansę stanąć przed kamerami i ”prać swoje brudy” na
światową skalę. Albowiem te programy, w tłumaczeniu oczywiście,
emitowane są aż w 128 krajach!
Ludzie miesiącami potulnie czekają w kolejce, w
błogiej nadziei, że z tysięcy podań właśnie ich
sprawa będzie tak inna, że zostanie zaważona i tam sądzona.
Najchętniej chcieliby stanąć przed sędzi Judy, bo wtedy,
bez względu na miejsce zamieszkania, studio opłaca im przelot do Los
Angeles, pobyt i jeszcze ciepłą rączką dorzuca powodowi
US$5.000 na otarcie łez, gdyby wyrok nie był pomyślny.
Niech Pan spróbuje dodzwonić się do Big Ticket
Television Inc. Numer telefonu: 1‑888‑800‑5839 lub napisze
na adres: Judge Judy, P.O.Box 949, Hollywood, CA 90078, USA. Wspaniałego
ubawu życzę.
*****
List drugi jest od p. Haliny D. z Oshawa, która obawia się,
że: gdyby ”prywatne zdrowie” faktycznie weszło w życie,
wszyscy ucierpimy. Zawali się OHIP, sami będziemy musieli za
wszystko płacić, a kto biedny ‑ zostanie na lodzie. I dlaczego
(acz jak dotąd, tylko wybiórczo) sprawdzają nas, na co i u kogo się
leczymy? Czy w dzisiejszych czasach braku lekarzy i dostatecznej opieki
lekarskiej, stać nas na taką kosztowną biurokrację? Po co
przysyłają nam raporty wizyt u lekarza czy szpitala i każą
potwierdzać? Kogo to obchodzi? Przecież wiemy gdzieśmy byli i
po co byliśmy.
Kogo to obchodzi? Nas wszystkich obchodzi, proszę
Pani. Właśnie po to, ażeby OHIP'u szlag nie trafił. Pani
chyba nie jest moją stałą Czytelniczką, co? Bo ja na ten
temat niejednokrotnie pisałam. ”Prywatne zdrowie” już dawno
jest, świetnie prosperuje i nikomu nie przeszkadza. Wprost przeciwnie. Każdy
się o nie bije. Bo czym innym są te zakładowe ”benefity”,
jeśli właśnie nie tym? A OHIP łatwo może się
zawalić, jeśli nie będzie lekarzom na ręce patrzył.
Trochę późno, ale lepiej niż wcale. Albowiem oni się
ostatnio coś zanadto rozdokazywali! (Jakby zaśpiewał Wojtek Młynarski).
Nie wszyscy lekarze są uczciwi. Pamiętam tylko
trzy przypadki, ale wiem, że było ich znacznie więcej. Parę
lat temu, wyczytałam w gazecie, że jeden lekarz wystawił
OHIP'owi rachunek za swoje roczne usługi na ”drobną” kwotę
$1.600.000 Cacy. Szczęśliwie ktoś się na tym połapał,
że coś tu coś nie gra i zaczął szperać. Ja też
wzięłam do ręki kalkulator. I albo mój kalkulator szwankował,
albo myśmy wszyscy do cna zgłupieli, aby coś takiego tolerować!
Bo jeśli ten lekarz pracował tylko 10 godzin dziennie (już ja
to widzę!), przez 7 dni w tygodniu (akurat!), bez wakacji (ha,ha,ha,) nie
jadł obiadu ani nie latał siusiu, to znaczy, że zarabiał
$440 na godzinę. Czy to, aby troszkę nie za dużo, jak na
jednego konowała? Bo mnie się zdawało, że oni mają
pracować według stawki prawie dziesięciokrotnie niższej.
Czy nie robią nas czasem w konia?
Inny lekarz, dr. Donald McDiarmid był skromniejszy.
Wystawił OHIP'owi rachunek tylko na $155.000 za 6.000 wizyt. Szkopuł
w tym, że ci pacjenci to były wyłącznie ”martwe dusze”
(tyle, że nie Gogola). Fikcyjni. Nazwiska wybrano z lokalnej książki
telefonicznej, a numery OHIP'u sfingowano. OMA (Ontario Medical Association)
na ten kant nawet nie zareagowała (sic!) Nie wszczęła żadnego
dochodzenia, nie skreśliła z listy praktykujących lekarzy. Nic!
Daje to Pani coś do myślenia?
Jeszcze inny lekarz, dr. Alexander Scott, policzył
OHIP'owi $592.000 za leczenie farmera Iana Murray z: guza na mózgu,
alkoholizmu, stanu lękowego, histerii i wyczerpania nerwowego. Farmer
Murray, zdrów jak ryba, nie tylko na żadne z tych schorzeń nigdy w
życiu nie cierpiał, ale nawet nie znał, nigdy na oczy nie
widział, pana dra. A. Scotta. Ciekawe jako objaw, no nie?
Mogę tak wyliczać do jutra, ale to chyba
wystarczy. Czy teraz Pani rozumie, dlaczego tak ważne jest szczegółowe
wykazanie częstości naszych wizyt u lekarzy? Sprawdzanie
zastosowanych środków, testów, leczenia. Ten, kto nie ma nic za uszami,
nie ma się czego obawiać. Nie mniej, jeśli kanty nieuczciwych
lekarzy kosztowały nie OHIP, ale NAS (przypominam, rząd nie
ma własnych pieniędzy; obraca tylko naszymi) w ciągu jednego
roku $650.000.000 (kwota była wtedy tylko prowizorycznie zatwierdzona) i
jeśli dodać do tego rachunki fizjoterapeutów, laboratoriów,
rozmaitych klinik rehabilitacyjnych, dochodzącej służby zdrowia
‑ to koszt tych machinacji musiał być co najmniej trzykrotnie
wyższy. Teraz niech Pani zapyta: czy nas na to stać?
*****
List trzeci jest od p. Ryszarda G. z Rexdale: Mieszkamy
w dzielnicy bliźniaczych wieżowców. Kradzieże są tutaj na
porządku dziennym. Człowiek stara się asekurować jak tylko
może. Do naszego mieszkania mamy 4 klucze i, jak dotąd jest OK. Ale
nasz 11-letni synek w ubiegłym roku stracił aż dwa rowery. W
pierwszym przypadku, była to jego własna wina. Zostawił rower
przed budynkiem, wszedł do westybulu, aby zadzwonić po kolegę a
kiedy wyszedł po paru minutach, roweru już nie było.
Drugi rower starsi chłopcy po prostu siłą
mu odebrali. Po kilku dniach, Michał rozpoznał jednego z nich, jadącego
na jego rowerze. Kolega Michała powiedział, że zna tamtego chłopaka,
wie gdzie mieszka. Pojechaliśmy na policję. Wyniosłem stamtąd
jak najgorsze wrażenie. Naprzód policjant chciał wiedzieć,
dlaczego z miejsca nie złożyłem raportu o kradzieży. Potem,
skąd ja wiem, że to jest akurat rower mojego syna. Czy mam zapisany
numer rejestracyjny roweru? Pokazałem rachunek z Canadian Tire, ale
żadnego numeru na nim nie było. A jak się nazywa chłopiec
podejrzany o kradzież? W ogóle potraktowali nas tak, jakby to była
nasza wina, że rower synowi zrabowano. Ale wóz policyjny w końcu
wysłali. Kolega syna zaprowadził nas do właściwego
mieszkania. Mój syn, jeszcze na korytarzu, w ciemno, powiedział
policjantowi gdzie jest wgięcie na ramie. I było. Dokładnie,
jak powiedział. Ale tamten chłopak twierdził, że to jemu
się stało. Golone ‑ strzyżone. Zapytany gdzie rower kupił,
młodociany rabuś odrzekł bezczelnie, że rower dostał
od wujka na urodziny. Adres wujka? Wujek wrócił na Jamajkę.
Policjant powiedział, że jest bezsilny, że niczego nie da się
tu udowodnić i musieliśmy odejść z kwitkiem. Chcę
zaryzykować jeszcze jeden raz i kupić dziecku następny rower.
Czy Pani zna może jakiś sposób, jakąś metodę, na
zabezpieczenie go przed kolejną kradzieżą?
Wyprowadzić się z Rexdale? Przecież nikt
nie zna! Czy Pan już zapomniał, że
jesienią ubiegłego roku, aresztowano faceta, który składował
ponad 5.000 skradzionych rowerów? Do dzisiaj policja nie potrafi odnaleźć
ich prawowitych właścicieli. Na złodziei nie ma moru! Ale jest
kilka sposobów na ułatwienie sobie, a utrudnienie im, życia.
Proponuję 1) ubezpieczyć rower od kradzieży
w tej samej firmie, gdzie Pan ubezpiecza swój samochód. Będzie to
groszowy wydatek. 2) Sfotografować rower z kilku stron. 3) Wyskrobać
ostrym narzędziem jakieś inicjały na ramie (nawet po
przemalowaniu będą widoczne). Na dworze, ani na chwilę nie
pozostawiać roweru nie przykutego łańcuchem do jakiegoś stałego
obiektu.
Policja
twierdzi, że kradzieże rowerów popełniają, na ogół,
okoliczni smarkacze (naiwnym rodzicom tłumaczy się, że wymienili
pewną ilość gier komputerowych za rower), a przy ich masowej
produkcji i sprzedaży, udowodnienie własności, szczególnie po
przemalowaniu, jest marzeniem ściętej głowy.
Świetne rozwiązanie na udokumentowanie własności
roweru wymyślił sobie kiedyś
mój młodszy wnuk, któremu również
skradziono w jednym roku dwa rowery. Jeden po drugim ”wyparowały”
bezszmerowo z otwartego garażu. Wypisał flamastrem na arkusiku papieru
toaletowego (papier musi być miękki, ażeby nie hałasował),
swoje nazwisko, adres i numer telefonu. Po czym odkręcił siodełko
i kartkę, zwiniętą w rulonik, wpuścił w ramę.
Siodełko przymocował z powrotem et voila! Gdyby Pan na
to wpadł, byłby to niezbity dowód własności, prawda? Każdą
kradzież należy jak najszybciej zameldować na policji. W razie
dostrzeżenia swojego roweru w okolicy, dziecko musi natychmiast zaalarmować
rodziców, a rodzice policję. Jaką obronę może mieć złodziej
przy tego rodzaju dowodzie rzeczowym?
Nareszcie zawitała wiosna! Cudowna zieleń raduje
oczy i duszę. Gros moich przyjaciół
ma własne domy. Domy zaś mają ogródki. Ażeby było bliżej,
narzędzia ogrodowe trzymane są na ogół w garażu. Jak znam
życie, w przerwach pomiędzy pracą w ogródku a wpadaniem ”tylko
na chwilkę” po coś do domu, drzwi do garażu będą stały
otworem. Błąd w sztuce! Garaż jest pokusą. Otwarte garaże
są zaproszeniem dla złodziei!. Zachęcającym i usłużnie
otwartym sezamem Ali-Baby dla kogoś, kto poluje na obcy rower.
”Pamiętajcie o ogrodach” – to piękna
piosenka Jonasza Kofty. ”Pamiętajcie o otwartych drzwiach do garażu”
– to mój wkład w ratowanie własności (w tym rowerów i narzędzi)
moich Czytelników!