BEZ AUTA NIE MA ŻYCIA, ALE…
Na Zachodzie samochód nie jest symbolem statusu. Ani luksusu. Przy tutejszych odległościach jest po prostu koniecznością. Także wygodnym środkiem lokomocji. Szczególnie w porównaniu z transportem publicznym. Tutaj bez auta – nie ma życia. Pośród moich przyjaciół i znajomych nie znam nikogo, kto by nie posiadał samochodu. Ale nie każdy, wie, że bywają okoliczności, kiedy posiadanie samochodu sprawia wiele kłopotu i stresu, kiedy metalowe pudło na kołach staje się pułapką dla skołatanych nerwów.
Zadzwonił do mnie pan Zdzisław M. z Milton. Wiedział, że w niczym pomóc mu nie mogę. Chciał tylko ażebym jego sprawę nagłośniła. Albowiem właśnie usłyszał, że ktoś inny znalazł się w identycznej sytuacji. Do tego stopnia bliźniaczej, jakby ktoś celowo scenariusz wyreżyserował. Nawet “ofiary” wywodzą się z tej samej nacji. Przypadek? Przypuszczalnie. Ale…? Zgodziłam się napisać, bo sprawa wydaje mi się ważna i poważna. Rozmowa była długa. Notowałam pośpiesznie, ale myślę, że wszystkie najważniejsze aspekty uwzględniłam. Teraz przekazuję zdarzenie we względnym skrócie.
Pan Zdzisław jest ”truckerem”. Jest żonaty, ma dwóch synów. Rodzina posiada cztery samochody. Ubezpieczone w jednej z największych firm asekuracyjnych Północnej Ameryki. W ramach ”polisy grupowej” (multiple line), kilka samochodów pod tym samym adresem sprawia, że miesięczna stawka jest znacznie niższa. Starszy syn już pracuje; samochód kupił na własne nazwisko. Młodszy, jeszcze jako student, na 16-te urodziny dostał samochód po mamie (zadowolona mama zaraz kupiła sobie nowy). Prawnym właścicielem wszystkich trzech pojazdów, tj. swojego, żony i młodszego syna, jest ojciec, p.Zdzislaw. Aliści, dla porządku (i na szczęście), na polisie jako użytkownik tego ostatniego, figuruje Marcin, ów młodszy syn.
Marcin jeździł bezkolizyjnie przez 8 lat. Przed dwoma laty (minus dwa tygodnie) miał wypadek. Wycofywał się z podjazdu przed garażem domu przyjaciela i, mimo rozglądania się uważnie, najechał na przejeżdżający właśnie samochód pani Donny. Ta pani musiała jechać bardzo szybko, skoro 10 sekund przed tym ulica była jeszcze pusta. Mój rozmówca usiłował opisać mi dokładnie chronologię wypadku, ale, przyznam się bez bicia, że tego akurat słuchałam tylko jednym uchem. Trzeba mieć cholerną imaginację ażeby to wszystko móc sobie wyobrazić. Ja nie potrafię. Zresztą nie wydawało mi się to istotne. Fakty są faktami i tych zmienić nie można.
Kobieta, z komórki natychmiast wezwała policję, drąc się w niebogłosy, że Marcin chciał ją zabić. (I tak miała fart, że dwa lata temu policja jeszcze przyjeżdżała do stłuczek.) Przybyły policjant oglądnął pojazdy. Na Marcina wozie nie było śladu po uderzeniu. Prawy tył wozu Donny (nad kołem) był wgnieciony i miał rozbite światło. Niewiadomo jak i kiedy, jak z pod ziemi, wyrósł holownik (towing truck). Kierowca, facet w średnim wieku, wysiadł, przystanął koło Marcina i milcząco przysłuchiwał się zeznaniom obu stron.
Marcin nie wypierał się winy. W trakcie przesłuchiwania Marcina, Donna wtrącała się, przerywała jego zeznania, twierdząc, że nie tak to było. Trzymała się za bark, rycząc, że chyba jest złamany, bo ból jest nie do zniesienia. Jej histeryczne zachowanie i wykrzykiwanie do tego stopnia zdenerwowały policjanta, że podniesionym głosem (co się rzadko zdarza), ofuknął kobietę. Przykazał, aby się zamknęła, bo będąc zapięta pasem, jej prawy (od wnętrza wozu) bark nie mógł ucierpieć od uderzenia w tył samochodu. Także kolizja nastąpiła przy cofaniu się, więc o żadnym przekroczeniu szybkości (jak się upierała Donna), mowy być nie może.
Oświadczył, że wszystkie fakty jakie ustalił, znajdą się w jego raporcie. Potwierdził, że uszkodzony jest tył jej samochodu i, że Marcin temu nie zaprzecza. W czasie, kiedy policjant zajęty był opisywaniem zajścia w swoim notatniku, kierowca holownika szepnął do Marcina: ”zażądaj badania alkomatem. Niech on sprawdzi, że nie piłeś”. Marcin posłusznie poprosił. Wynik był oczywiście negatywny, co policjant, ku wielkiemu niezadowoleniu Donny, odnotował w swoim raporcie. Policjant, sprawdziwszy dokumenty obu stron, wypisał mandat, w którym obwinia Marcina o nieostrożną jazdę (careless driving). Ale nie o niebezpieczną (dangerous driving). Różnica pomiędzy tymi dwoma słowami jest niesłychanie ważna w terminologii prawnej. A tym bardziej ubezpieczeniowej.
Kierowca holownika upewnił się, że nie będzie potrzebny, ale zanim odjechał, dał mu swoją wizytówkę i powiedział zdenerwowanemu Marcinowi: ”słuchaj. Ja mam wielkie doświadczenie. Ten cyrk, jaki ona urządza, jest na pokaz. To znaczy, że ona tę stłuczkę wykorzysta, że będzie skarżyć o odszkodowanie. Zachowaj moją wizytówkę i, w razie czego, ja będę twoim świadkiem. Jesteś zaszokowany. Ale nie martw się, wszystko będzie dobrze.”
Marcin po powrocie do domu zdał ojcu relację z wypadku. Ojciec natychmiast zawiadomił swego agenta ubezpieczeniowego. Pojechali do jego biura, wypełnili formularze; Marcin narysował pozycje obu samochodów w chwili kolizji. Agent uznał to za zwykłą stłuczkę, jakich wiele, i zapewnił, że ubezpieczenie pokryje szkody poniesione przez Donnę.
W wyznaczonym dniu, Marcin stawił się w sądzie. Nie kwestionował oskarżenia. Nie wypierał się niczego. Odebrano mu trzy punkty (demerit points), wyznaczono grzywnę, którą uiścił nazajutrz. Ponieważ było to pierwsze i niegroźne przewinienie, nawet stawka ubezpieczeniowa uległa tylko minimalnej podwyżce.
Cała rodzina jeździ do dzisiaj przykładnie i bezproblemowo, to też wszyscy, łącznie z p. Zdzisławem, dawno o tym wypadku Marcina zapomnieli. Aż tu nagle taka bomba….
Otóż tydzień przed upływem dwóch lat od chwili stłuczki, do drzwi zadzwoniła jakaś kobieta. W domu była tylko żona p.Zdzisława. Przybyła upewniła się, że jest to rezydencja państwa M., i dopiero wtedy przedstawiła się jako urzędniczka sądowa. Wcisnęła do ręki osłupiałej pani M. jakiś papier, kazała pokwitować odbiór, po czym ulotniła się bez słowa. Papier okazał się pozwem sądowym, opiewającym na oba nazwiska: ojca i syna.
W pozwie, Donna domaga się od p.Zdzisława (właściciela pojazdu) i Marcina (kierowcy) ….. milion dolarów! Jako odszkodowanie za doznane cierpienia. Żąda także pokrycia wszelkich kosztów związanych ze sprawą.
Kiedy p.Zdzisław czytał mi przez telefon, co ten pozew zawiera, własnym uszom wierzyć nie chciałam. Z długiej litanii niedorzecznych zarzutów, zapamiętałam sobie, że ”biedna” Donna od dwóch lat cierpi na bóle głowy, zawroty, szok, lęki, depresję i bezsenność, gdyż prześladują ją wspomnienia tamtego feralnego dnia. I dlatego nie może też pracować. Jest tak osłabiona, że nawet sama sprzątać nie może. Musi mieć sprzątaczkę. W ogóle do każdej najmniejszej czynności, musi teraz kogoś zatrudniać. Przez ten wypadek przeszła poważną operację w szpitalu (na co? – tego nie wyjaśnia) i teraz czeka ją następna. Koszmarny ból nie opuszcza jej ani na chwilę. Twierdzi, że przez te dwa lata wydała majątek na hospitalizację (gdzie? W Kanadzie? – pytam zdziwiona. A odkąd to my płacimy za szpital?) Na lekarstwa, na masaże, na terapię, na rehabilitację, na pielęgniarki, na specjalny sprzęt medyczny, na przystosowanie mieszkania do jej obecnie inwalidzkiego stanu. Przez ten wypadek jest teraz poważnie oszpecona. Permanentnie ucierpiał jej stan fizyczny, psychiczny i psychologiczny. Abstrahując od obrażeń barku, szyi, pleców i częściowej utraty władzy w prawym ręku, spowodowanej zerwaniem mięśni, ścięgien, nerwów i żył w kilku miejscach jej ciała. (”Encyklopedia Medyczna” to bardzo przydatna księga, co?)
Na temat Marcina, p.Donna zdaje się wiedzieć więcej aniżeli on sam wie o sobie. W pozwie stwierdza kategorycznie, że: jest roztrzepany. Nieuważny. Jest początkującym kierowcą, (co? Po 8-miu latach za kółkiem?), który nie odróżnia sprzęgła od gazu. Widać, że za kierownicą czuje się niepewnie i w ogóle nie powinien prowadzić samochodu. W chwili wypadku rozmawiał albo wystukiwał numer na komórce (nieprawda!). Jechał za szybko (cofając się?!) Stan mechaniczny jego wozu był fatalny, dlatego hamulce nie działały. Po czym zadaje ostateczny cios poniżej pasa: Marcin był niewątpliwie pod wpływem narkotyków, tylko policjant nie miał jak tego stwierdzić. (Nonsens!)
Państwo M. są w stałym kontakcie telefonicznym. Toteż żona, cała roztrzęsiona, natychmiast zadzwoniła do p.Zdzisława, a ten przykazał jej niezwłocznie skontaktować się z ich agentem ubezpieczeniowym. W miarę czytania (przez telefon) zarzutów zawartych w oskarżeniu, agent wtórował jej słowo po słowie, a nawet parę razy ją ubiegł. Kiedy zdziwiona zapytała skąd on to wie, odparł, że wszyscy adwokaci uprawiający ten proceder, na pozwach używają tych samych zwrotów, tej samej ”magicznej formułki”. Ci panowie stworzyli sobie nie tyle własny kodeks, ile swoisty modus operandi i jadą na nim jak na łysej kobyle.
Nie ulega wątpliwości, że Donna w swoim czasie próbowała wydoić jakieś większe pieniądze z asekuracji, ale numer jej nie wyszedł. Wtedy do akcji wkroczył adwokat. Posługując się ową standardową ”listą”, naciągając niemiłosiernie fakty, działa przez zastraszenie opozycji, skarżąc osobiście właściciela polisy. Żądana kwota jest po to tak horrendalnie zawyżona, ażeby było jak się targować i z czego opuszczać. Albowiem pan mecenas pobiera prowizję od ”wygranej” swojego klienta, choć ta praktyka jest w Kanadzie nielegalna. Wiele wystraszonych ludzi, nieznających swoich praw, albo może mających coś za uszami, idzie na ugodę i krakowskim targiem zgadza się zapłacić jakąś tam sumę, byle tylko sprawa nie oparła się o sąd. Jest to oczywisty ordynarny szantaż moralny, ale cóż? Wszak tu o forsę chodzi….
Pan Zdzisław myśli, że wyprowadzka z bloku, fakt kupienia okazałego, nowego domu, mógł spowodować decyzję wszczęcia procesu. Ja jestem pewna, że się myli (potwierdza to także mój własny agent ubezpieczeniowy). Zmiana adresu nie odgrywa żadnej roli. Rolę odgrywa wyłącznie data.
Ponieważ pozew musi być wniesiony przed upływem dwóch lat, pan mecenas czeka z tym świadomie i celowo do ostatniego tygodnia. Jest to kruczek. Stara, wypróbowana, często korzystna i popłatna metoda. Pan mecenas liczy na to, że do tego czasu świadkowie się wykruszą. Może się przeprowadzą, może umrą, może nie będzie można ich odnaleźć. W ciągu dwóch lat, policjant może przejść na emeryturę, może być przeniesiony do innego komisariatu. Może nie otrzymać wezwania, lub z innego powodu nie stawić się na rozprawę. Marcin też przechlapał swój najważniejszy atut. Kiedy po upływie kilku miesięcy od chwili kolizji, nikt się nie odezwał, w zapale likwidowania zawartości szuflad przed przeprowadzką, wyrzucił także, jako niepotrzebną, wizytówkę kierowcy holownika. Teraz nie pamięta ani jego nazwiska. Ani firmy, dla której pracował.
Agent p.Zdzisława pociesza go, że jest to rutynowa próba: ”a nuż się uda”. Mówi, że może spać spokojnie. Powtarza, że nie ma powodu do paniki. Zresztą p. Zdzisław wykupił ”baldachim bezpieczeństwa” (umbrella policy) na dużo wyższą kwotę. Jego firma zna na pamięć te wszystkie kruczki, te podrasowane żądania i ani jej się śni dać się wyrolować paru chciwym cwaniakom. Jego firma dysponuje sztabem prawników, którzy na tych sztuczkach zęby zjedli. Spoko, spoko!
Każdy z nas miał, albo będzie miał stłuczkę. I oby tylko stłuczkę! Prawo serii. Dlatego należy zapamiętać przestrogę p.Zdzisława: nie wyrzucać żadnego dokumentu ani nawet świstka papieru PRZED UPŁYWEM PEŁNYCH DWÓCH LAT KALENDARZOWYCH!
Oby nikt z nas nigdy nie musiał z tych rad korzystać! Ale wiedzieć trzeba…